Pięćdziesiąt twarzy Colette
Dawno Autorki tu nie było. Za co
przepraszam. To nie jest tak, że nagle przestałam czytać książki/oglądać
seriale, bo tematów mam w głowie mnóstwo. Ale że mam na drugie imię Prokrastynacja,
to tak jakoś wyszło.
Tytuł notki może wskazywać na to, że
przemogłam się i przeczytałam serię E.L. James o niejakim panu Grey, na dodatek
zachwyciłam się tak, że musze o niej napisać. Jednak nic z tych rzeczy. Wciąż
uważam serię Pięćdziesiąt twarzy Greya
za popis niesamowitego grafomaństwa.
Niektórzy mogą
uważać, że sceptykom fenomenu twórczości E.L. James nie odpowiada tematyka. Nic
bardziej mylnego, bo erotyczna literatura powstawała od zawsze i nigdy jej nie
zabraknie. Wystarczy wspomnieć Pamietniki
Fanny Hill, Historię mojego życia
Casanovy czy nawet XIII Ksiegę Pana
Tadeusza. Co je różni od wypocin o Greyu? A no to, że to jest kawał niezłej
literatury w porównaniu z tym, co reprezentuje sobą sławna trylogia.
Mogę być dziś apostołem dobrej czy
niezłej literatury, po lekturze której nie krwawią nam oczy, bo chcę wreszcie
przypomnieć wielu czytelnikom, że istnieje też pewna seria książek, która
kiedyś rozgrzewała niewieście serca młodych pensjonarek, a w której nie brakuje
pieprznych akcentów. Mowa tu jest oczywiście o Klaudynie francuskiej pisarki, Colette.
Pisząc, że nie
brakuje tu pieprznych momentów może troszkę eufemizowałam, bo czego tu nie ma w
tych kilku tomach? Jest archetyp nimfetki, która rozpala zmysły nauczycielki i
szkolnego lekarza. Jest lesbijska relacja pomiędzy dyrektorką pensji i jej
podwładną. Jest motyw prostytucji niepełnoletniej dziewczynki. Wreszcie jest typowy
cuckold, gdzie podniecony mąż organizuje swojej żonie gniazdko miłości na
schadzki z koleżanką.
Mówi się, że Pięćdziesiąt twarzy Greya jest zjawiskiem rewolucji, bo wreszcie ktoś pisze o seksie. Trochę to głupio wypada w porównaniu do Klaudyny, która została napisana na przełomie XIX i XX wieku.
Mówi się, że Pięćdziesiąt twarzy Greya jest zjawiskiem rewolucji, bo wreszcie ktoś pisze o seksie. Trochę to głupio wypada w porównaniu do Klaudyny, która została napisana na przełomie XIX i XX wieku.
Na dodatek
Colette jest utalentowaną pisarką, i jej książki czyta się dobrze. Nie trzeba
zgrzytać zębami na kulejące dialogi, dziury w narracji czy wspaniałe
przekleństwa typu: „Holly cow!” (w polskim tłumaczeniu nie gorsze: „O święty
Barnabo!”). A wszelkie wątki erotyczne podane są odważnie, ale i ze smakiem. I
gwarantuję, że co wrażliwszym czytelniczkom policzki mogą zapłonąć równie
mocno, jak podczas czytania E.L. James.
Klaudyna
jest też dziełem ciekawym z tego powodu, że oprócz zepsucia, przedstawia
również galerię niezależnych i silnych kobiet, co w tamtym czasie stanowiło
ewenement. Colette dodatkowo nie ocenia krytycznie swoich bohaterek ani ich
poczynań, tak naprawdę nie ocenia jednoznacznie nikogo. Dla niej nie ma
podziałów na kobiety, mężczyzn, gejów, lesbijki. Jak pisała teoretyczka
literatury, Julia Kristeva „ Kocham twórczość tej kobiety: to jest natychmiastowa
przyjemność, bez <<dlaczego>>”.
Warto zapoznać się z serią o Klaudynie chociażby po to, żeby
zrozumieć fenomen, jakim była na początku XX wieku. Tak jak dzisiaj Pięćdziesiąt twarzy Greya jest już
marką, która zarabia sama na siebie, tak niegdyś dzieła Colette były tym samym.
Klaudyna-pensjonarka stała się motywem wielu przedstawień kabaretowych,
produkowano również kosmetyki i inne gadżety z wizerunkiem bohaterki serii. I
również w roku 1937 pierwsza część cyklu doczekała się ekranizacji.
Choć sama nie jestem fanką, to
jednak nie chcę nikogo odwodzić od literatury erotycznej. Jednak niech będzie
ona napisana co najmniej nieźle. Bo nie wstydem jest czytanie o seksie. Wstydem
jest czytanie szmir.
Komentarze
Prześlij komentarz